We wrześniu 2014 roku, kiedy zatrzymano go na oddziale płucnym szpitala w naszym rodzinnym mieście, przeszedł cały szereg badań, które miały wykryć przyczynę jego ostatnich ataków duszności. Badania trwały tydzień i przez ten czas tata nie mógł opuszczać oddziału. Już ten fakt był dla nas (dla mnie, mamy i mojej siostry) trudny, bo zazwyczaj kiedy po kilku tygodniach wracał z trasy, to mieliśmy go dla siebie tylko na kilka dni, a teraz musiał być w szpitalu. Tak, to samolubne z naszej strony, bo to przecież on był chory i również nie miał nikogo bliskiego przy sobie, ale dopiero teraz to widzę.
Niedziela miała być dniem kiedy tata wróci do domu i w związku z tym dzień wcześniej pojechałem do szpitala, aby zawieźć mu ubrania, zabrać wszystkie niepotrzebne już rzeczy i po prostu porozmawiać. Pojechałem sam, ponieważ ojciec przez telefon powiedział, że nie ma sensu fatygować więcej osób, a rano i tak się wszyscy zobaczymy. Wizyta na oddziale nie różniła się od tych z minionego tygodnia. Zawsze ten sam obrazek - ktoś po kryjomu palący papierosa za drzewem przy głównym wejściu, ludzie z bardzo pomarszczonymi twarzami chodzący w laczkach i piżamach. Po kilku dniach odwiedzin częściej spotykanym osobom już mówiłem "dzień dobry" z całkiem szczerym uśmiechem. Jedyne co wyróżniało ten oddział wśród innych, to kaszel... Nie było słychać nic innego, jak tylko ciszę przerywaną 'duszeniem się' kogoś na korytarzu, lub w sali obok. Na każdym innym oddziale podobny odgłos podniósł by alarm wśród pacjentów i pielęgniarek, ale nie tam... Tak to było całkowicie normalne.
Wracając do wątku... Tej soboty spakowałem taty rzeczy, porozmawialiśmy ze sobą o studiach, o tym co słychać w domu, kogo tata poznał w szpitalu i o kilku innych mniej ważnych sprawach. Na koniec ojciec wyjął kopertę i powiedział, że chce mi coś powiedzieć, ale muszę dotrzymać słowa, że nikomu więcej nie powiem. Wahałem się przez chwilę, ale tata widząc, że nie jestem pewien, dodał, że po prostu on chce być pierwszym, który przekaże tą wiadomość komukolwiek innemu. Kiedy się zgodziłem, powiedział tylko krótko: "mam raka".
Wiedziałem, że tata jest na oddziale chorób płucnych. Wiedziałem, że nie bez powodu zatrzymuje się człowieka w szpitalu na tydzień. Mimo to nie byłem przygotowany na taką wiadomość. Bardzo dobrze pamiętam, że nic wtedy nie odpowiedziałem, co nie jest wcale niezrozumiałe. Nie wiem w sumie co mogłem powiedzieć? "Aha..", a może zarzucić tatę pytaniami: "Co? Jak to? Skąd?". Tata przerwał ciszę i wyjaśnił, że to nowotwór niezłośliwy i że nie chce denerwować mamy zanim opuści szpital, dlatego poprosił mnie o zatrzymanie tej informacji dla siebie. Zapytał mnie tylko, co sądzę o nie mówieniu mamie, dopóki nie wróci do domu i odparłem, że uważam, że to dobry pomysł. Dlaczego nie powiedział mamie, tylko mi? Widocznie chciał to już z siebie wyrzucić, a mama zaczęłaby histeryzować. Co to jest nowotwór niezłośliwy? Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia. W każdym razie dotrzymałem słowa i po powrocie do domu od razu zacząłem przeszukiwać internet w poszukiwaniu informacji o nowotworach płuc.
Statystyki w przypadku nowotworów niezłośliwych nie wypadają najgorzej. Ogólnie im więcej czytałem o nowotworach, tym bardziej mój obraz tej choroby u taty rozjaśniał wyraz "niezłośliwy". Do tego spokój mojego taty, kiedy przekazywał mi tą wiadomość i strach jedynie przed reakcją mamy, utwierdziły mnie w przekonaniu, że to nie może być nic takiego.
Nadeszła niedziela, ojciec wrócił do domu, zjedliśmy rodzinny obiad i nadszedł moment rozmowy. Tata odsunął się i oznajmił, że chce nam coś bardzo ważnego powiedzieć. Mama zakryła usta, jakby od razu założyła najgorszy scenariusz, nie pamiętam reakcji mojej siostry, ale na mnie też nikt nie zwracał uwagi, więc wcale nie musiałem udawać, że coś wiem. Ojciec oznajmił, że wykryto u niego nowotwór płuc, innymi słowy "raka płuc". Od razu też zaczął nam wyjaśniać, co wie, bo nikt z nas (tak naprawdę to od poprzedniego dnia prawie nikt) nie wiedział, co tak naprawdę się robi, kiedy ktoś "ma raka".
Tata wyjaśnił, że to trzeci stopień nowotworu (wtedy wiedziałem tylko, że są cztery i ostatni - czwarty stopień jest praktycznie nieuleczalny), że będzie musiał się poddać badaniu PET i najprawdopodobniej chemioterapii. Poza tym miały zostać pobrane próbki z jego nowotworu, które, jak zapewniał onkolog, miały być zbadane na Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku w celu późniejszego przeprowadzenia tzw. badania celowanego. O aspektach medycznych jeszcze zdążę napisać. Tata dodał jeszcze, że nie może w tym momencie wrócić do pracy, więc zostanie z nami w domu. Cała sytuacja skończyła się naszym wspólnym przytuleniem, słowami otuchy i zapewnieniem siebie nawzajem, że wszystko będzie dobrze, że zrobimy wszystko, co będzie potrzebne aby tata wyzdrowiał i że najważniejsze, że jesteśmy razem.
Jak bardzo nie umieliśmy rozszyfrować tego, co mój tata naprawdę wiedział...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz