Część 5 - Chemia, buraki i papierosy

No i już wszystko jasne. Mamy czwarty stopień! Oczywiście w gabinecie onkologa nie dałem po sobie poznać, że informacje, które nam zdradził ojciec nie pokrywają się z tymi z ekranu komputera. Dokładniej różniły się jednym wyrazem: "Trzeci" a "czwarty"... Wtedy nie była to dla mnie duża różnica. Będąc w gabinecie nie przyjmowałem do wiadomości tego, że tata może być "nieuleczalnie" chory. Przecież z jakiegoś powodu tam siedziałem, prawda? Dopiero co usłyszałem onkologa mówiącego o metodzie, która ma uratować ojcu życie. W każdym razie podczas tej krótkiej wizyty,
w której mój udział ograniczyć się miał do roli kuriera, dowiedziałem się czegoś, o czym nie wiem, czy chciałem wtedy wiedzieć.

Dzisiaj mam już dużo większą wiedzę na temat nowotworów, ale tak naprawdę w głowie mam tylko dwie szufladki, w których je kategoryzuję . Jedna zawiera nowotwory czwartego stopnia, a w drugiej są wszystkie pozostałe. Tak, wiem, że rak trzustki ma większą śmiertelność, niż rak płuc. Wiem, że jedne nowotwory są bardzo bolesne, inne zabijają szybko, a jeszcze inne są bezobjawowe przez kilka do kilkunastu pierwszych lat ich istnienia. Chodzi mi o to, że kiedy dzisiaj słyszę o stopniu czwartym, to zdaję sobie sprawę, że taka osoba po prostu umiera, a reszta ma szanse pożyć, albo nawet wyjść z tego gówna.

W każdym razie kolejny raz zostałem postawiony w sytuacji, w której tylko ja, tata i jego lekarz wiemy coś ważnego na temat jego stanu zdrowia. Pierwszy raz zdarzyło się tak wtedy, gdy tylko mi powiedział o chorobie, ale zwlekał z przekazaniem tej informacji mojej mamie i siostrze. Tylko tym razem ojciec nie miał świadomości, że wiem coś więcej niż by chciał żebym wiedział i reszta rodziny nie miała się tego dowiedzieć nigdy. Nie wiem dlaczego nam nie przekazał tej informacji. Żebyśmy mieli nadzieję? Może myślał, że jeżeli my będziemy wierzyli, to i jemu będzie łatwiej z całą sytuacją walczyć. Pewnie tutaj miał rację... Był na przegranej pozycji. Na pewno dowiedział się od lekarza, że zostało mu od 3-6 miesięcy życia i wiedział, że my na taką informację moglibyśmy zareagować nadmierną troską (której on bardzo nie lubił).

Jaki koniec ma ta historia? Ano taki, że w sumie nic się nie zmieniło. Wszyscy znajomi, którzy znali kogoś, kto znał kogoś, kto był kiedyś chory, próbowali nam doradzać co robić. Pestki moreli, soki z buraków, 10 zdrowasiek... Ze strony onkologa dowiedzieć się mogliśmy tyle, że tata bardzo dobrze przechodzi kolejne dawki chemii. Tylko tak naprawdę co z tego? Skoro tata wiedział, że nie ma dla niego szans. A może jednak wierzył, że zdarzy się cud? Hmm.. Moim zdaniem chciał wykorzystać czas, jaki mu pozostał...

Dzisiaj, kiedy mam czas wyciągać wnioski z jego zachowania i z tego, co robiłem ja, często mam do siebie pretensje. Tak naprawdę mój ojciec w tym całym cierpieniu był bardzo samotny. Co prawda mieszkał większość czasu z nami. Jeżeli zdarzały się u niego stany, gdy był bardzo słaby i lądował w szpitalu, to i tak przez dużą część dnia był przy nim ktoś z rodziny. Mimo to nikt nie rozmawiał z nim o śmierci. Nikt, oprócz mnie, nie wiedział, że umiera. Wszyscy wiedzieli, że tata ma raka i że ta choroba zbiera ogromne żniwo wśród osób chorujących, ale nikt nie był świadomy, że dla niego nie było ratunku. Czy ja mogłem się przyznać, że wiem? Czy on potrzebował rozmowy, albo wsparcia na tej płaszczyźnie? Wtedy uznałem, że uszanuję jego wolę, ale dzisiaj myślę, że za mało rozmawialiśmy. Jak ojciec z synem.

Tata palił papierosy. Onkolog od samego początku powtarzał, że papierosy nie musiały być przyczyną powstania nowotworu. Zazwyczaj jest nią niewyleczona do końca choroba, albo stan zapalny. Jednak nie ma wątpliwości co do tego, że palenie przyspieszyło rozrost nowotworu i skróciło życie ojca o kilka lub nawet kilkanaście lat. Palił od czasu, kiedy był w wojsku, czyli od około 20 roku życia. Palił przez 30 lat i palić nie przestał nawet, kiedy zachorował...

Na początku, gdy był już na oddziale płucnym szpitala, lecz jeszcze nie rozpoznano u niego choroby, przypuszczaliśmy że ma dostęp do papierosów. Przed oddziałem zawsze któryś z pacjentów chował się z papierosem przed personelem, więc zakładaliśmy, że tata, który palił przynajmniej paczkę dziennie, też nie przepuszcza takich okazji. Gdy już stwierdzono u niego nowotwór, powiedział, że kończy z fajkami. Łatwo mu uwierzyliśmy, bo to chyba wystarczający powód do zastanowienia się nad sobą. Do tego onkolog powiedział, że jeżeli w jakikolwiek sposób dowie się, że tata zapalił przynajmniej jednego papierosa podczas terapii, to natychmiast odstąpi od jego leczenia. No i mijały tygodnie, a my tak samo jak w 3 stopień nowotworu wierzyliśmy w to, że tata rzucił palenie. Pewnej nocy, kiedy tata jak zwykle do późna siedział w kuchni przy laptopie, obudziłem się i poczułem smród palonego tytoniu. To samo powtórzyło się następnej nocy i jeszcze kilka razy w ciągu następnych kilku tygodni. Ja oczywiście nic nie mówiłem, bo... Bo w sumie był dorosły i co mi do tego? Inaczej postąpiła moja siostra. Kiedy dowiedziała się, że tata popala w nocy, zrobiła straszną awanturę i wytknęła mu, że zabija przez to jej ojca. W sumie zrobiła to, co ja powinienem był zrobić już dawno, ale nie miałem odwagi. W każdym razie po tej akcji, siostra wyrzuciła wszystkie papierosy jakie znalazła w mieszkaniu (mama też paliła, więc jej paczki były dla taty żródełkiem) i zarządziła zakaz trzymania papierosów w domu. Tata miał tak słabą odporność, że nie wychodził na dwór, więc nie było ryzyka, że coś sobie kupi. Nawet gdyby chciał, to przez większość dnia ktoś       z nas był w domu i "go pilnował".

Moje podejście oczywiście zmieniło się po wizycie w Centrum Onkologii.. Może nie podejście do faktu, że palenie niszczy to, co próbują ratować lekarze, ale do mojego ojca. Do tego, że przecież on wie, że już nie ma nic do stracenia. Pewnie przy każdej kłótni, myślał sobie, jak my mało wiemy o tym, co się z nim dzieje...

Kłótnie... To też bardzo trudny temat. Kiedy ma się w domu członka rodziny chorego na raka, któremu grozi śmierć, nikt nie chce się z nim sprzeczać. Jednak niestety w naszym przypadku nie obeszło się bez kilku nieprzyjemnych wymian zdań. Do dziś mam przed oczami obraz kiedy tata pokłócił się z mamą przez telefon (o byle co, tak przypuszczam) i poszedł się zamknąć do pokoju. Ja po jakimś czasie chciałem iść do niego i o coś zapytać. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem ojca stojącego na balkonie i patrzącego na zachód słońca. Tak, palił wtedy papierosa i nie, nie słyszał, że wszedłem do pokoju. To był już okres kiedy wiedziałem, że ma nowotwór czwartego stopnia. W tamtej chwili wydawało mi się, że wiem doskonale o czym myśli i poczułem, że go rozumiem. Chociaż w sumie co mogłem rozumieć? Nie byłem nigdy tak wyczerpany chemią i nie miałem w szufladzie karteczki z wyrokiem na swoje życie.
Cofnąłem się i zamknąłem za sobą drzwi zostawiając ojca samego.


Wydaje mi się, że pasuje pod atmosferę dzisiejszego tematu.
Al Pacino- jedno z moich dzieci z czasów kiedy lubiłem porysować.

Część 4 - Centrum Onkologii

Była wiosna 2014 roku. Jak już wspomniałem w poprzednim poście, pojechałem do Gdańskiego Cetrum Onkologii. Kilka tygodni wcześniej powiedziano nam o terapii celowanej,  która polega na stworzeniu leku skupiającego się na eliminacji konkretnej zmiany genetycznej. Jest to nowoczesna technologia i mój tata miał się stać pewnego rodzaju królikiem doświadczalnym, ale przy chorobie zagrażającej życiu nie miał zbyt wielkiego wyboru. Zawiozłem więc próbkę nowotworu pobraną z płuc mojego ojca do Trójmiasta.

Centrum Onkologii...  Wiecie czym to miejsce różni się od hospicjum? Ludzie w hospicjach wiedzą, że umierają i można się spodziewać, jaka atmosfera tam panuje. Każdy chce uszczęśliwić osoby, którym zostały prawdopodobnie ostanie chwile życia, ale wychodzisz stamtąd smutny. Jeżeli chodzi o Centrum Onkologii to na pierwszy rzut oka wygląda jak zwykła przychodnia. Od razu za drzwiami wejściowymi znajduje się duży hol, recepcja i mnóstwo osób czekających na wyczytanie swojego numerka. Kiedy nadeszła moja kolej, zostałem skierowany na piętro, na którym znajdował się onkolog, do którego miałem dostarczyć próbkę. Po drodze mijałem korytarze, na których panowała bardzo niezręczna atmosfera. Mało kto ze sobą rozmawiał. Część osób miała opatrunki na szyjach i na twarzach. Wielu z nich miało zniszczone chorobą twarze. Każdy się patrzył na osoby przechodzące korytarzem, w tym przypadku na mnie. Miałem wtedy w głowie tylko jedną myśl: "Ci ludzie, wiedzą, że ja wiem, że oni mają raka". Nie myślałem wtedy o tym, że przecież oni nie wiedzą, że ja jestem zdrowy. Po prostu czułem na sobie straszny ciężar ich spojrzeń. Jakby mieli mi za złe, że tam jestem. Pewnie dużo zrobiła moja wyobraźnia, ale i tak zapamiętałem to jako przygnębiające miejsce.

Kiedy znalazłem odpowiedni gabinet i doczekałem się swojej kolejki wszedłem do gabinetu. Ten różnił się od starego i przygnębiającego korytarza. W środku było jasno i nowocześnie. Na początku rozmowy z onkologiem usłyszałem pytanie, czy wiem o stanie zdrowia ojca i jestem świadomy tego, na co jest chory. Pewny siebie odpowiedziałem, że wiem o wszystkim. Moja odpowiedź stała się wytrychem do zdobycia informacji, która zmusiła mnie do poważnego zastanowienia się nad przyszłością naszej rodziny. Lekarz opowiedział mi o terapii celowanej i o tym, że chcą dzięki niej dać szansę wyzdrowieć mojemu tacie. Podczas rozmowy na bieżąco uzupełniał elektroniczną kartę choroby mojego ojca. Dlaczego to istotne w tym momencie? Ponieważ monitor komputera był obrócony pod takim kątem, że mimowolnie czytałem to, co wprowadza onkolog. W pewnym momencie na ekranie zaczęły pojawiać się takie słowa: "Diagnoza: Nowotwór czwartego stopnia. Rokowania: Bardzo złe."


Część 3 - Wszystko pod kontrolą

No i nadeszło tak bardzo nieoczekiwanie. Dowiedzieliśmy się, że ktoś z naszych najbliższych ma nowotwór. Przeraża mnie to, że dziś prawie każdy ma kogoś chorego na raka w rodzinie. Nie wiem, czy kilkanaście / kilkadziesiąt lat temu nie było tylu przypadków zgonów z powodu powikłań nowotworowych, czy po prostu teraz słyszy się więcej, bo mamy dostęp do internetu. Nie sprawdzałem takich danych, ale wiem, że stereotypowy tryb życia Polaka sprzyja rozwojowi chorób. Tłuste obiady, słodzone napoje i niedużo ruchu, doskonały przepis na przedwczesny zawał. Oczywiście mój tata nie był wyjątkiem. Czy wspominałem, że był zawodowym kierowcą? W każdym razie, jego układ krążenia na pewno nie był w najlepszym stanie, no ale nie to było przyczyną choroby.

Wraz z hasłem "chemioterapia" pojawiły się pierwsze dylematy, które tata musiał rozwiązać. Osoby zaznajomione z tematem wiedzą, że to tylko jedna z metod walki z nowotworem. Polega na wprowadzaniu do organizmu dożylnie lub doustnie substancji mających niszczyć komórki nieproszonego gościa. Pacjent przychodzi do szpitala i przez kilkadziesiąt minut do kilku godzin dawkuje się mu roztwór. Przy terapii doustnej pacjent musi w trakcie podawania "chemii" pić dużo płynów. Podobno nie jest to przyjemne, bo w ustach ma się cały czas smak... ładnie mówiąc po prostu niedobry smak. No ale skoro to ma zabić raka, to w sumie brzmi prosto, nie? No właśnie nie do końca. Podawana chemia zatruwa cały organizm człowieka i przy okazji walczy również z komórkami nowotworu. To dlatego po każdym kolejnym cyklu chory jest coraz słabszy, wypadają mu włosy, chudnie. Niestety to jest cena, którą trzeba zapłacić, jeżeli chce się wyzdrowieć dzięki tej metodzie, a trudność w podjęciu decyzji o poddaniu się chemioterapii polega na tym, że szanse na całkowite wyeliminowanie pasożyta nie są duże. Nie będę się rozpisywał na temat wszystkich możliwych metod leczenia, bo nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Mogę jedynie opowiedzieć o tym, czego doświadczał i co nam przekazał mój ojciec.

Pierwsze tygodnie minęły dużo spokojniej niż się nam wszystkim wydawało. Tata narzekał jedynie na wstrętny smak w ustach, a onkolog stwierdził, że ojciec świetnie się trzyma jak na osobę poddawaną chemioterapii. Oczywiście przyszedł moment, kiedy tata zaczął nieznacznie tracić na wadze, porzadziały mu włosy i miał problemu z szybkim chodzeniem, ale tego się spodziewaliśmy i cały czas byliśmy dobrej myśli.

Tutaj chciałbym zacząć jeszcze jeden poboczny wątek, który powtórzy się kilka razy w kolejnych postach. Na studiach miałem znajomą Karolinę. Tak jak ja była zaręczona i planowała ślub na rok 2015. Muszę nawet dodać, że Karolina była jedyną osobą, która wiedziała o tym, że będę prosił moją obecną żonę o rękę. Nie wiem dlaczego akurat jej się zwierzałem, ale bardzo mi dopingowała przed oświadczynami i nie minęło dużo czasu, kiedy powiedziałem jej również o tym, że mój ojciec zachorował. To jak Karolina zareagowała na tą wiadomość bardzo zmieniło moje podejście do całej sytuacji.

Opowiedziała mi historię swojej znajomej, która niedługo po swoich zaręczynach dowiedziała się, że u dziadka, który z nią mieszkał, zdiagnozowano nowotwór 4 stopnia. Jako, że bardzo chciała, żeby dziadek był na ślubie, postanowiła z narzeczonym przyśpieszyć datę wesela. Jak się później okazało, faktycznie pod tym względem była to dobra decyzja, bo dziadek zmarł tydzień po ich ślubie. Dlaczego piszę "pod tym względem dobra"? Ano dlatego, że nie wiem, czy w każdym przypadku przekładanie daty śluby ze względu na kogoś jest dobrym pomysłem. W każdym razie Karolina powiedziała mi, że też powinienem rozważyć zawarcie związku małżeńskiego jak najszybciej.

Ślub w wieku 21 lat!? To jest dopiero nienormalne... Co prawda byłem zaręczony, ale na ślub chcieliśmy poczekać przynajmniej do ostatniego roku studiów. Poza tym mój tata miał raka 3 stopnia, więc były szanse na jego powrót do zdrowia. Jak miałbym wytłumaczyć rodzinie swoją decyzję? W tamtym momencie pomysł Karoliny wydał mi się być całkowicie z kosmosu, ale nie powiedziałem jej tego.

Jeżeli chodzi o wrzesień i październik 2014 to były to miesiące nie najgorsze dla naszej rodziny. Pierwszy raz o wielu lat ojciec był z nami dłużej niż 2 tygodnie. Kilka razy nie pojechałem na zajęcia, żeby tatę zawieźć na chemię, ale nie było dla nas innych wyrzeczeń. Mogę powiedzieć nawet, że przyzwyczailiśmy się do całej sytuacji i nikt z nas nie brał pod uwagę tego, że może ona przyjąć zły obrót. Moje podejście do całej sprawy zmieniło się po jednej z wizyt w centrum Onkologii w Gdańsku...

A to ja z żoną. Na zdjęciu jeszcze długo przed zaręczynami... Dwa i pół roku temu nie uwierzylibyśmy, gdyby ktoś nam powiedział, gdzie będziemy dzisiaj.


Część 2 - Zapowiedź ponurej jesieni

Mój tata miał na imię Zbyszek. Jak już wspominałem dużo palił i tym tłumaczył swój kaszel, który był z nim kojarzony od kilku wcześniejszych lat. "Zbychu, może jeszcze jednego sobie zapalisz?" - takie teksty słyszał bardzo często, po tym jak głośno odkrztuszał to, co mu zalegało w płucach. W każdym razie kaszel to nic strasznego i można z tym żyć, nie? Dlatego też nikt nie wpadł na pomysł, żeby może pójść z tym do lekarza.

We wrześniu 2014 roku, kiedy zatrzymano go na oddziale płucnym szpitala w naszym rodzinnym mieście, przeszedł cały szereg badań, które miały wykryć przyczynę jego ostatnich ataków duszności. Badania trwały tydzień i przez ten czas tata nie mógł opuszczać oddziału. Już ten fakt był dla nas (dla mnie, mamy i mojej siostry) trudny, bo zazwyczaj kiedy po kilku tygodniach wracał z trasy, to mieliśmy go dla siebie tylko na kilka dni, a teraz musiał być w szpitalu. Tak, to samolubne z naszej strony, bo to przecież on był chory i również nie miał nikogo bliskiego przy sobie, ale dopiero teraz to widzę.

Niedziela miała być dniem kiedy tata wróci do domu i w związku z tym dzień wcześniej pojechałem do szpitala, aby zawieźć mu ubrania, zabrać wszystkie niepotrzebne już rzeczy i po prostu porozmawiać. Pojechałem sam, ponieważ ojciec przez telefon powiedział, że nie ma sensu fatygować więcej osób, a rano i tak się wszyscy zobaczymy. Wizyta na oddziale nie różniła się od tych z minionego tygodnia. Zawsze ten sam obrazek - ktoś po kryjomu palący papierosa za drzewem przy głównym wejściu, ludzie z bardzo pomarszczonymi twarzami chodzący w laczkach i piżamach. Po kilku dniach odwiedzin częściej spotykanym osobom już mówiłem "dzień dobry" z całkiem szczerym uśmiechem. Jedyne co wyróżniało ten oddział wśród innych, to kaszel... Nie było słychać nic innego, jak tylko ciszę przerywaną 'duszeniem się' kogoś na korytarzu, lub w sali obok. Na każdym innym oddziale podobny odgłos podniósł by alarm wśród pacjentów i pielęgniarek, ale nie tam... Tak to było całkowicie normalne.

Wracając do wątku... Tej soboty spakowałem taty rzeczy, porozmawialiśmy ze sobą o studiach, o tym co słychać w domu, kogo tata poznał w szpitalu i o kilku innych mniej ważnych sprawach. Na koniec ojciec wyjął kopertę i powiedział, że chce mi coś powiedzieć, ale muszę dotrzymać słowa, że nikomu więcej nie powiem. Wahałem się przez chwilę, ale tata widząc, że nie jestem pewien, dodał, że po prostu on chce być pierwszym, który przekaże tą wiadomość komukolwiek innemu. Kiedy się zgodziłem, powiedział tylko krótko: "mam raka".

Wiedziałem, że tata jest na oddziale chorób płucnych. Wiedziałem, że nie bez powodu zatrzymuje się człowieka w szpitalu na tydzień. Mimo to nie byłem przygotowany na taką wiadomość. Bardzo dobrze pamiętam, że nic wtedy nie odpowiedziałem, co nie jest wcale niezrozumiałe. Nie wiem w sumie co mogłem powiedzieć? "Aha..", a może zarzucić tatę pytaniami: "Co? Jak to? Skąd?". Tata przerwał ciszę i wyjaśnił, że to nowotwór niezłośliwy i że nie chce denerwować mamy zanim opuści szpital, dlatego poprosił mnie o zatrzymanie tej informacji dla siebie. Zapytał mnie tylko, co sądzę o nie mówieniu mamie, dopóki nie wróci do domu i odparłem, że uważam, że to dobry pomysł. Dlaczego nie powiedział mamie, tylko mi? Widocznie chciał to już z siebie wyrzucić, a mama zaczęłaby histeryzować. Co to jest nowotwór niezłośliwy? Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia. W każdym razie dotrzymałem słowa i po powrocie do domu od razu zacząłem przeszukiwać internet w poszukiwaniu informacji o nowotworach płuc.

Statystyki w przypadku nowotworów niezłośliwych nie wypadają najgorzej. Ogólnie im więcej czytałem o nowotworach, tym bardziej mój obraz tej choroby u taty rozjaśniał wyraz "niezłośliwy". Do tego spokój mojego taty, kiedy przekazywał mi tą wiadomość i strach jedynie przed reakcją mamy, utwierdziły mnie w przekonaniu, że to nie może być nic takiego.

Nadeszła niedziela, ojciec wrócił do domu, zjedliśmy rodzinny obiad i nadszedł moment rozmowy. Tata odsunął się i oznajmił, że chce nam coś bardzo ważnego powiedzieć. Mama zakryła usta, jakby od razu założyła najgorszy scenariusz, nie pamiętam reakcji mojej siostry, ale na mnie też nikt nie zwracał uwagi, więc wcale nie musiałem udawać, że coś wiem. Ojciec oznajmił, że wykryto u niego nowotwór płuc, innymi słowy "raka płuc". Od razu też zaczął nam wyjaśniać, co wie, bo nikt z nas (tak naprawdę to od poprzedniego dnia prawie nikt) nie wiedział, co tak naprawdę się robi, kiedy ktoś "ma raka".

Tata wyjaśnił, że to trzeci stopień nowotworu (wtedy wiedziałem tylko, że są cztery i ostatni - czwarty stopień jest praktycznie nieuleczalny), że będzie musiał się poddać badaniu PET i najprawdopodobniej chemioterapii. Poza tym miały zostać pobrane próbki z jego nowotworu, które, jak zapewniał onkolog, miały być zbadane na Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku w celu późniejszego przeprowadzenia tzw. badania celowanego. O aspektach medycznych jeszcze zdążę napisać. Tata dodał jeszcze, że nie może w tym momencie wrócić do pracy, więc zostanie z nami w domu. Cała sytuacja skończyła się naszym wspólnym przytuleniem, słowami otuchy i zapewnieniem siebie nawzajem, że wszystko będzie dobrze, że zrobimy wszystko, co będzie potrzebne aby tata wyzdrowiał i że najważniejsze, że jesteśmy razem.

Jak bardzo nie umieliśmy rozszyfrować tego, co mój tata naprawdę wiedział...


Część 1 - Od początku

Hej, mam na imię Przemysław i jak już wspominałem w opisie mam 24 lata.
Od najważniejszego dotąd okresu w moim życiu minęły dwa lata, dlatego wydaje mi się, że mam już wystarczający dystans do przeszłości, żeby o tym całkiem obiektywnie opowiedzieć. Oczywiście na tyle ile można o samym sobie obiektywnie pisać. Był to najgorszy, najsmutniejszy i najtrudniejszy okres dla całej mojej rodziny. Jednocześnie przeplótł się z najważniejszym i najpiękniejszym wydarzeniem, którego doświadczyłem. Mówią, że piękniejsze są tylko narodziny własnego dziecka, ale na ten temat jeszcze nie mogę się wypowiadać.

No ale po kolei...

W czerwcu (albo w maju) 2014 roku oświadczyłem się dziewczynie, z którą chodziłem od pierwszej klasy liceum. Znaliśmy się już dużo wcześniej, ale to zupełnie inna historia. Oboje czuliśmy, że chcemy spędzić ze sobą resztę życia, a oświadczyny miały być pewnego rodzaju wspólną deklaracją, że "tak, to jest moja druga połówka". Ślub wstępnie zaplanowaliśmy na "po studiach".
Rodziców mojej obecnej żony nie zaskoczyła ta decyzja, jednak moich bardzo. Szczerze mówiąc to wcale im się teraz nie dziwię. Ich dwudziestojednoletni syn będący na II roku studiów mówi, że się zaręczył! To na pewno oznacza, że chce wziąć szybko ślub i zwiać z domu! Bo po co innego w takim wieku ślub? No... Także po pytaniach w stylu "chcecie, czy musicie?" stanęło na tym, że moi rodzice mieszkali pod jednym dachem z dzieckiem, któremu dorosłość uderzyła do głowy (przynajmniej w ich mniemaniu).
Moja mama, od kiedy pamiętam, zawsze pracowała, jednak przez ostatnie lata miała problem ze znalezieniem stałego miejsca zatrudnienia, także praca mojego ojca była naszym głównym źródłem utrzymania. Tata jeździł ciężarówką po Europie, co wiązało się z tym, że 2-3 tygodnie był w trasie i wracał średnio na tydzień do domu. Za każdym razem kiedy przyjeżdżał było to dla nas rodzinne święto. Staraliśmy się w te dni jak najwięcej czasu spędzać razem na wspólnych posiłkach, spacerach rozmowach itp. Oczywiście nigdy nie było tylko tak kolorowo. Po kilku dniach znajdowały się w domu rzeczy, które czekają na naprawę, a tata po prostu chciał od pracy odpocząć. To tylko jeden pretekst do kłótni, które podsycane alkoholem były wręcz wpisane w pobyt ojca w domu, ale chyba taka już jest specyfika zawodu kierowcy.


W sierpniu 2014 roku mama odebrała telefon od taty i przekazała nam, że ma problemy z oddychaniem, dusi go kaszel i nawet musiał kogoś poprosić o pomoc. Jako że był w Norwegii, a tamtejszego języka nie znał, to przy pomocy słownika napisał na kartce "pomocy" oraz "oddychać".
Na szczęście dolegliwość minęła i mógł wrócić do Polski bez większych problemów. We wrześniu sytuacja się powtórzyła i tym razem tata zdecydował, że nie obędzie się bez wizyty u lekarza, jeżeli chce być nadal zdolny do pracy. Muszę tutaj dodać jedną istotną w historii informację- mój ojciec palił papierosy. Palił przynajmniej paczkę dziennie. Kiedy bywał w domu, moja o 4 lata młodsza siostra upominała go, chowała mu zapalniczki, ale co z tego, skoro jak wyjeżdżał w trasę to nikt go nie upominał, a on sam przyznawał, że pali niemało. W każdym razie wracając do lekarza... Tata został skierowany na prześwietlenie płuc, a stamtąd przeniesiono go prosto na oddział chorób płucnych w szpitalu w Wejherowie.

Tak zaczął się zupełnie nowy rozdział mojego życia. Był to zwrot dla całej mojej rodziny, ale to o swoim punkcie widzenia będę głównie pisał.

Część 5 - Chemia, buraki i papierosy

No i już wszystko jasne. Mamy czwarty stopień! Oczywiście w gabinecie onkologa nie dałem po sobie poznać, że informacje, które nam zdradził...