Część 5 - Chemia, buraki i papierosy

No i już wszystko jasne. Mamy czwarty stopień! Oczywiście w gabinecie onkologa nie dałem po sobie poznać, że informacje, które nam zdradził ojciec nie pokrywają się z tymi z ekranu komputera. Dokładniej różniły się jednym wyrazem: "Trzeci" a "czwarty"... Wtedy nie była to dla mnie duża różnica. Będąc w gabinecie nie przyjmowałem do wiadomości tego, że tata może być "nieuleczalnie" chory. Przecież z jakiegoś powodu tam siedziałem, prawda? Dopiero co usłyszałem onkologa mówiącego o metodzie, która ma uratować ojcu życie. W każdym razie podczas tej krótkiej wizyty,
w której mój udział ograniczyć się miał do roli kuriera, dowiedziałem się czegoś, o czym nie wiem, czy chciałem wtedy wiedzieć.

Dzisiaj mam już dużo większą wiedzę na temat nowotworów, ale tak naprawdę w głowie mam tylko dwie szufladki, w których je kategoryzuję . Jedna zawiera nowotwory czwartego stopnia, a w drugiej są wszystkie pozostałe. Tak, wiem, że rak trzustki ma większą śmiertelność, niż rak płuc. Wiem, że jedne nowotwory są bardzo bolesne, inne zabijają szybko, a jeszcze inne są bezobjawowe przez kilka do kilkunastu pierwszych lat ich istnienia. Chodzi mi o to, że kiedy dzisiaj słyszę o stopniu czwartym, to zdaję sobie sprawę, że taka osoba po prostu umiera, a reszta ma szanse pożyć, albo nawet wyjść z tego gówna.

W każdym razie kolejny raz zostałem postawiony w sytuacji, w której tylko ja, tata i jego lekarz wiemy coś ważnego na temat jego stanu zdrowia. Pierwszy raz zdarzyło się tak wtedy, gdy tylko mi powiedział o chorobie, ale zwlekał z przekazaniem tej informacji mojej mamie i siostrze. Tylko tym razem ojciec nie miał świadomości, że wiem coś więcej niż by chciał żebym wiedział i reszta rodziny nie miała się tego dowiedzieć nigdy. Nie wiem dlaczego nam nie przekazał tej informacji. Żebyśmy mieli nadzieję? Może myślał, że jeżeli my będziemy wierzyli, to i jemu będzie łatwiej z całą sytuacją walczyć. Pewnie tutaj miał rację... Był na przegranej pozycji. Na pewno dowiedział się od lekarza, że zostało mu od 3-6 miesięcy życia i wiedział, że my na taką informację moglibyśmy zareagować nadmierną troską (której on bardzo nie lubił).

Jaki koniec ma ta historia? Ano taki, że w sumie nic się nie zmieniło. Wszyscy znajomi, którzy znali kogoś, kto znał kogoś, kto był kiedyś chory, próbowali nam doradzać co robić. Pestki moreli, soki z buraków, 10 zdrowasiek... Ze strony onkologa dowiedzieć się mogliśmy tyle, że tata bardzo dobrze przechodzi kolejne dawki chemii. Tylko tak naprawdę co z tego? Skoro tata wiedział, że nie ma dla niego szans. A może jednak wierzył, że zdarzy się cud? Hmm.. Moim zdaniem chciał wykorzystać czas, jaki mu pozostał...

Dzisiaj, kiedy mam czas wyciągać wnioski z jego zachowania i z tego, co robiłem ja, często mam do siebie pretensje. Tak naprawdę mój ojciec w tym całym cierpieniu był bardzo samotny. Co prawda mieszkał większość czasu z nami. Jeżeli zdarzały się u niego stany, gdy był bardzo słaby i lądował w szpitalu, to i tak przez dużą część dnia był przy nim ktoś z rodziny. Mimo to nikt nie rozmawiał z nim o śmierci. Nikt, oprócz mnie, nie wiedział, że umiera. Wszyscy wiedzieli, że tata ma raka i że ta choroba zbiera ogromne żniwo wśród osób chorujących, ale nikt nie był świadomy, że dla niego nie było ratunku. Czy ja mogłem się przyznać, że wiem? Czy on potrzebował rozmowy, albo wsparcia na tej płaszczyźnie? Wtedy uznałem, że uszanuję jego wolę, ale dzisiaj myślę, że za mało rozmawialiśmy. Jak ojciec z synem.

Tata palił papierosy. Onkolog od samego początku powtarzał, że papierosy nie musiały być przyczyną powstania nowotworu. Zazwyczaj jest nią niewyleczona do końca choroba, albo stan zapalny. Jednak nie ma wątpliwości co do tego, że palenie przyspieszyło rozrost nowotworu i skróciło życie ojca o kilka lub nawet kilkanaście lat. Palił od czasu, kiedy był w wojsku, czyli od około 20 roku życia. Palił przez 30 lat i palić nie przestał nawet, kiedy zachorował...

Na początku, gdy był już na oddziale płucnym szpitala, lecz jeszcze nie rozpoznano u niego choroby, przypuszczaliśmy że ma dostęp do papierosów. Przed oddziałem zawsze któryś z pacjentów chował się z papierosem przed personelem, więc zakładaliśmy, że tata, który palił przynajmniej paczkę dziennie, też nie przepuszcza takich okazji. Gdy już stwierdzono u niego nowotwór, powiedział, że kończy z fajkami. Łatwo mu uwierzyliśmy, bo to chyba wystarczający powód do zastanowienia się nad sobą. Do tego onkolog powiedział, że jeżeli w jakikolwiek sposób dowie się, że tata zapalił przynajmniej jednego papierosa podczas terapii, to natychmiast odstąpi od jego leczenia. No i mijały tygodnie, a my tak samo jak w 3 stopień nowotworu wierzyliśmy w to, że tata rzucił palenie. Pewnej nocy, kiedy tata jak zwykle do późna siedział w kuchni przy laptopie, obudziłem się i poczułem smród palonego tytoniu. To samo powtórzyło się następnej nocy i jeszcze kilka razy w ciągu następnych kilku tygodni. Ja oczywiście nic nie mówiłem, bo... Bo w sumie był dorosły i co mi do tego? Inaczej postąpiła moja siostra. Kiedy dowiedziała się, że tata popala w nocy, zrobiła straszną awanturę i wytknęła mu, że zabija przez to jej ojca. W sumie zrobiła to, co ja powinienem był zrobić już dawno, ale nie miałem odwagi. W każdym razie po tej akcji, siostra wyrzuciła wszystkie papierosy jakie znalazła w mieszkaniu (mama też paliła, więc jej paczki były dla taty żródełkiem) i zarządziła zakaz trzymania papierosów w domu. Tata miał tak słabą odporność, że nie wychodził na dwór, więc nie było ryzyka, że coś sobie kupi. Nawet gdyby chciał, to przez większość dnia ktoś       z nas był w domu i "go pilnował".

Moje podejście oczywiście zmieniło się po wizycie w Centrum Onkologii.. Może nie podejście do faktu, że palenie niszczy to, co próbują ratować lekarze, ale do mojego ojca. Do tego, że przecież on wie, że już nie ma nic do stracenia. Pewnie przy każdej kłótni, myślał sobie, jak my mało wiemy o tym, co się z nim dzieje...

Kłótnie... To też bardzo trudny temat. Kiedy ma się w domu członka rodziny chorego na raka, któremu grozi śmierć, nikt nie chce się z nim sprzeczać. Jednak niestety w naszym przypadku nie obeszło się bez kilku nieprzyjemnych wymian zdań. Do dziś mam przed oczami obraz kiedy tata pokłócił się z mamą przez telefon (o byle co, tak przypuszczam) i poszedł się zamknąć do pokoju. Ja po jakimś czasie chciałem iść do niego i o coś zapytać. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem ojca stojącego na balkonie i patrzącego na zachód słońca. Tak, palił wtedy papierosa i nie, nie słyszał, że wszedłem do pokoju. To był już okres kiedy wiedziałem, że ma nowotwór czwartego stopnia. W tamtej chwili wydawało mi się, że wiem doskonale o czym myśli i poczułem, że go rozumiem. Chociaż w sumie co mogłem rozumieć? Nie byłem nigdy tak wyczerpany chemią i nie miałem w szufladzie karteczki z wyrokiem na swoje życie.
Cofnąłem się i zamknąłem za sobą drzwi zostawiając ojca samego.


Wydaje mi się, że pasuje pod atmosferę dzisiejszego tematu.
Al Pacino- jedno z moich dzieci z czasów kiedy lubiłem porysować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Część 5 - Chemia, buraki i papierosy

No i już wszystko jasne. Mamy czwarty stopień! Oczywiście w gabinecie onkologa nie dałem po sobie poznać, że informacje, które nam zdradził...